Co zrobić, aby poczuć się jak narciarz, mierzący się z rekordem prędkości.
Wystarczy zimą zostać pasażerem samochodu rozpędzonego do 200 km na
godzinę i wystawić rękę przez otwartą szybę.
Takie uczucie od kilkudziesięciu lat towarzyszy Jackowi Niklińskiemu, a on
wciąż nie ma dosyć.

Jacek Nikliński urodził się w Kuźnicach, ledwie 100 metrów od dolnej stacji
kolejki linowej na Kasprowy.

To miejsce zobowiązywało. Obok największa w Polsce kolejka i tereny
narciarskie. Nie mogło być inaczej, musiałem swoje życie związać z dwoma
deskami – zauważa Nikliński.

Od dziecka uprawiał tradycyjne narciarstwo – slalomy, giganty i zjazdy.
Te zwyczajne narciarskie dyscypliny przynosiły wiele wrażeń i emocji.
Od początku Jackowi Niklińskiemu czegoś jednak brakowało.
Zawsze fascynowała go prędkość. Niestety, w Polsce nie było tras
zjazdowych, na których mógłby rozwijać swoje fascynacje.

W połowie lat 70. z akademicką reprezentacją Polski brał udział w
zawodach we Włoszech. Tam poznał Alessandro Casse, który w tamtych
latach był niedoścignionym rekordzistą świata w najszybszych zjazdach na
nartach. To on rozpalił we mnie pomysł otwarcia bicia rekordów prędkości
w Polsce. Dał pierwsze wskazówki, poradził, jaki trzeba dobrać sprzęt, jak
przygotować trasę, jak trenować. W tamtych czasach nikt w Polsce nie
myślał o tym, żeby uprawiać ten rodzaj narciarstwa – wspomina Nikliński.
Zaczęły się treningi w Szczyrku, na Kasprowym, na zeskoku Wielkiej
Krokwi.

Takie zjazdy to dziwactwo

Na świecie pierwszy oficjalny rekord został odnotowany w 1930 roku.
Wtedy to Austriak Guzzi Lantschner w St. Moritz zjechał z prędkością
105,675 km na godz. Okazuje się, że w tamtych czasach międzynarodowa
społeczność narciarska uważała tego typu wyczyny za dziwactwo.
Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) nie uznawała wtedy takich
dyscyplin. Na przychylne oko działaczy narciarscy rekordziści musieli
czekać prawie pół wieku. Dopiero gdy w 1978 roku Steve McKinney
przełamał w Portillo w Chile granicę 200 km na godz., FIS wysłała na tę
próbę swojego oficjalnego obserwatora. Położona w Andach trasa
rozpoczyna się na niebotycznej, nawet jak na alpejskie warunki, wysokości
4600 m n.p.m.

Niektórzy powiadają, że to szaleństwo pędzić 200 km na godz. po zboczu,
ale liczba chętnych świadczy o tym, że dyscyplina cieszy się coraz większą
popularnością. Powiadają, że ma się uczucie niebytu, kiedy rzucają się
śmiało w przepaść, w pogoni za nowym rekordem. Podczas każdego zjazdu
ryzykują życie. Mimo to chcą poprawić swój wynik o jeszcze jedno oczko –
zauważa Jacek Nikliński.

Przez lata zmieniał się także sprzęt służący do bicia rekordów.
Narty stawały się dłuższe, szersze, cięższe. Kształt zmieniały kaski, kijki.
Do tego doszły nieprzepuszczające powietrza kombinezony, rękawice.

Jak trenowali najlepsi na świecie? Okazuje się, że szczególnie latem służył
do tego dach samochodu. Narciarze szukali odpowiedniej, najbardziej
aerodynamicznej pozycji, przyzwyczajali się w ten sposób do uderzeń
powietrza, a narty dostawały od samochodu wibracji zbliżonych, do tych,
jakie mają na torze jazdy. To kosztowny, niebezpieczny rodzaj treningu, do
którego najlepiej nadają na przykład tory na lotniskach

Po pierwszych treningach i przygotowaniach w 1978 roku w Kotle
Gąsienicowym miała odbyć się pierwsza próba ustanowienia pierwszego w
historii rekordu Polski narciarskiej prędkości. Zakopane obchodziło wtedy
400 lat istnienia, a rekord miał być dopełnieniem jubileuszu. Próba odbyła
się za zgodą Polskiego Związku Narciarskiego, ale Nikliński musiał złożyć
notarialne oświadczenie, w którym stwierdził, że jedzie na własną
odpowiedzialność i w wypadku jakiejkolwiek kontuzji nie będzie rościł
żadnych pretensji do PZN.

Trasę z Beskidu do Kotła Gąsienicowego przygotowywano ponad miesiąc.
Była to jedyna dostępna w Tatrach trasa, która swoim profilem przypomina
alpejskie areny takich wydarzeń.

Ciszę przerwał głos: 132 km na godz.

Prawidłowej pozycji zjazdowej szukałem na starcie biegów zjazdowych w
Polsce i za granicą. Kilkanaście treningów przeprowadziłem także na
zeskoku Wielkiej Krokwi. To dało mi możliwość wypracowania
prawidłowej pozycji zjazdowej, dostosowanej do mojej budowy i do
zmiennego, wzrastającego kąta nachylenia stoku – zauważa Nikliński.

Niestety, plany częściowo pokrzyżowała pogoda. Kilka dni w Tatrach szalał
halny. Później nadeszła odwilż i mgła. Próbę rozegrano w fatalnych
warunkach pogodowych, na zmienionej w ostatniej chwili trasie.
Na starcie pomagał Stefan Dziedzic, który razem z radiotelefonem jako
ostatni przeglądał trasę, jadąc w dół ześlizgiem.

Pamiętam ostatnie pytanie pana Dziedzica, czy jadę. Nie zastanawiając się,
odpowiedziałem, że tak. Zapiąłem kask, buty, narty, zameldowałem, że
jestem gotowy. Od Dziedzica usłyszałem: Jacek, wszystko gotowe.
Gdybyś nie mógł wyhamować przy końcu podjazdu, skręcaj w prawo – po
lewej stronie i na wprost są duże kamienie. Pamiętam to uczucie, gdy z
wielką prędkością wjechałem w białe mleko, niewiele było widać, a ja
pędziłem w dół. Ciszę po wyhamowaniu przerwał głos osoby obliczającej
czas – 132 km na godz. Odetchnąłem z ulgą – wspomina Nikliński.
Znając już uwarunkowania trasy, postanowił zjechać jeszcze raz i ustanowił
wtedy pierwszy oficjalny rekord Polski: 143,710 km na godz.
Był ósmy maja 1978 roku.

Rok później zdecydował się powtórzyć tę próbę prędkości.
Tym razem matka natura z większym pobłażaniem popatrzyła na
odważnego zjazdowca. Warunki były doskonałe. Po intensywnych
przygotowaniach, na profesjonalnym już sprzęcie zjazdowiec uzyskał
180,632 km na godz. Był to wynik, który wtedy mieścił się w pierwszej
dziesiątce najlepszych rezultatów na świecie. Po osiągnięciu tego rezultatu
przyszły zaproszenia na międzynarodowe zawody. Polska daleka była
bowiem od centrum narciarskiej Europy. Aby uzyskać jeszcze lepsze
wyniki, trzeba byłoby wyjechać w Alpy. Niestety, możliwość wyjazdów
zablokowali partyjni dygnitarze, a później stan wojenny.

Kilka razy słyszałem, że ludzie biorący udział w pobijaniu rekordów
prędkości właściwie nie umieją jeździć na nartach. Tymczasem wielu
najszybszych na świecie wcześniej należy do kadr narodowych
poszczególnych krajów – twierdzi Nikliński.

Jacek Nikliński przez 10 lat był też trenerem polskiej kadry narciarek
alpejskich. Jest absolwentem krakowskiej AWF, ukończył specjalizację
trenerską. Obecnie pracuje jako instruktor narciarski, trener w klubie KS
Firn Zakopane, prowadzi także firmę sprzedającą smary narciarskie i
akcesoria, przygotowujące narty do jazdy. Jego hobby to także rajdy
samochodowe i muzyka, ale spokojniejsza, aby złapać moment wyciszenia.

Co roku w Białce Tatrzańskiej organizuje próbę prędkości, w której mierzą
się juniorzy, ale wyznaczono też kategorię VIP. W trakcie ostatnich
zawodów największą prędkość – 118,7 km na godz. osiągnął Jacek Smajdor.
Polską tradycję rekordów po Niklińskim kontynuuje Jędrzej Dobrowolski.
Rekordzistą świata jest za to Włoch Simone Origone, który we francuskiej
części Alp pędził z zawrotną, wręcz niewyobrażalną dla przeciętnego
amatora dwóch desek prędkością 251,4 km na godz.

Paweł Pełka – artykuł z Tygodnik Podhalański.